Terror bije z ekranu przy okazji każdej deklaracji. Czegokolwiek nie powiesz, cokolwiek pokażesz – zawsze jakaś grupa ludzi usilnie próbuje Ci udowodnić ten OKROPNY BRAK KONSEKWENCJI. Tylko czy to serio taki grzech próbować, zmieniać zdanie, błądzić i poszukiwać?
Zawsze miałam tak, że jak mnie jakaś filozofia zachwyciła, to rzucałam się w wir zmian. Taką mam romantyczną duszę, co jak poczuje, to od razu chce przechodzić do działania. Często zdarzało mi się rzucać w coś, co po prostu chwyciło mnie za serce. Bardzo się angażowałam, mówiłam o tym, pisałam, czytałam, szukałam mnóstwa informacji. Otoczenie wiedziało, w co się teraz wkręciłam już na etapie absolutnego braku realnych efektów. Moje zaangażowanie w ideę szło tak szybko, że nie miałam nawet kiedy sprawić, by zmiany było widoczne.
Tak było zawsze.
Kiedy zachwyciłam się ideą minimalizmu, przechodziłam przez miliard różnych faz. Dziś pomyślałam sobie, że były jednak 3 główne momenty, dzięki którym zrozumiałam, co ja właściwie robię, po co i dlaczego.
Początek – faza zakochania
Minimalizm mnie oczarował. Moja natura wariata, który ma milion myśli i pomysłów na minutę, poczuła, że to może przynieść mi ukojenie. Im będę mieć mniej, tym mniej będę roztrzepana, mniej będę szukać rzeczy i mniej będę się gubić. Pomyślałam: zaczynamy wywalanie.
Wyrzuciłam bardzo dużo rzeczy, ale wciąż do minimalizmu – takiego jak pokazują te piękne youtubowe minimalistyczne kanały – było mi baaardzo daleko.
Wtedy nastąpił etap załamania, bo przecież tyle wywaliłam, a efektów nie widać. Tylu niepotrzebnych rzeczy się pozbyłam, a mam jeszcze tak wiele – jak to możliwe, że potrzebuję aż tylu przedmiotów, kiedy inni mają 100 rzeczy?
Nowy ład
Wtedy rozpoczął się etap porządkowania. To już nie było wywalanie na potęgę, ale organizacja. Zaczęłam grupować przedmioty na kategorie, kupować pojemniki, robić etykiety i próbować stworzyć w domu coś na kształt pinterestowej spiżarki, gdzie od podłogi do sufitu ciągną się piękne, estetyczne pojemniki w tym samym kolorze.
Kiedy zaczęłam kupować, okazało się, że koszty przewyższają moje najśmielsze oczekiwania. I po co ja mam to robić? Nie mam na to czasu, nie mam przestrzeni. Zaczęłam na nowo frustrować się tym, jak ta droga do minimalizmu z mojej wyobraźni wygląda.
Mindset
Wtedy weszłam w temat minimalizmu, który zaczyna się w głowie. Ograniczania kontaktów z ludźmi, którzy powodują, że gorzej się czuję. Poświęcania większej ilości czasu na dobre relacje. Zaczęłam szukać sposobów na wyciszenie, poznanie siebie i swoich potrzeb.
Mniej więcej wtedy zaczęłam terapię. Równolegle więc sama i od kogoś usłyszałam, że poznanie swoich realnych potrzeb to klucz do szczęścia. Takiego prawdziwego, a nie chwili zachwytu. Długo mi to zajęło i bardzo bolało, bo zmiany w myśleniu to wysiłek większy od maratonu. Ale dziś czuję, że jestem w końcu na dobrej drodze. Dziś zaczynam rozumieć i wiedzieć, która potrzeba jest moja, co jest przekonaniem narzuconym i jak chcę dalej żyć.
Umiar i akceptacja procesu
Mimo ogromnych zmian w mojej głowie, minimalizm został. Nadal uważam, że to odpowiedź na moje potrzeby. Powinnam do niego dążyć, ale nie za wszelką cenę.
Minimum jest inne dla każdego. Nie mogę się porównywać z dziewczyną, która żyje sama i podróżuje po świecie. Nie mogę się porównywać do innej mamy, nawet jeśli ma więcej dzieci, a mniej rzeczy. Nie mogę, bo nie znam jej kontekstu. Nie wiem, jaką ma historię, jak wyglądał jej dom rodzinny, po prostu nie wiem, jaka była jej droga.
Moja droga od niedawna to akceptacja, że zmiana nie musi być rewolucją. Zmiana może być procesem. Mogę iść do celu pomału i tylko czasem zrobić coś impulsywnie, bo moja natura taka po prostu jest. Mogę zaakceptować, że efektu końcowego nigdy nie będzie. Choć pewnie jakiegoś dnia obudzę się, rozejrzę i uznam: „dzisiaj jest okej, tu chcę być”.